Wakacje, misje czy wolontariat? Czy można to pogodzić i jak radzić sobie bez znajomości języka – opowiadają uczestniczki letnich akcji, organizowanych przez Diakonię Misyjną

 

 Sambor

Nasza przygoda w Samborze rozpoczęła się późną nocą, w niedzielę. Dotarliśmy do domu sióstr i czym prędzej poszliśmy spać, by rano być gotowymi do działania. Pierwszy dzień – ekscytacja i dezorientacja. Ekscytacja- bo nowi ludzie, nowe miejsce, doświadczenie. Dezorientacja- bo wszędzie w około były…dzieci! Co jak co, nie spodziewaliśmy się, że ich będzie tak dużo. No ale trzeba było działać. Wymyślanie zabaw, nauka gry na gitarze, śpiewanie, robienie kwiatków z bibuły, laurek dla rodziców oraz dla ludzi z parafii, tworzenie rysunków na papierze ściernym, zabawy w kółku, tańce, wymyślanie idealnych krain i ich przedstawianie, wspólna koronka, Msze święte, malowanie pięknych kwiatków, symboli chrześcijańskich kredą na kostce dla upiększenia procesji wokół kościoła.

W niektóre dni zabieraliśmy dzieciaki na plac zabaw, boisko do piłki nożnej, w inne przychodziła animatorka Maria i również prowadziła zabawy tak, że nie było mowy o nudzie. Ulubionym punktem dnia dla dzieci (i dla nas też) były posiłki. Jedzonko kochają wszyscy, nawet chwilami można było usłyszeć ciszę. Takim miłym wspomnieniem jest to, że po prostu mogliśmy tam z nimi być, bawić się z nimi, rozmawiać, uczyć ich naszych tańców, oni uczyli nas – taka wymiana. Piękne było, że te dzieciaki nie chciały obsługiwać komputera, telewizor mógł być włączony, a one i tak wolały się bawić, spędzać czas z innymi ludźmi, robić coś bardziej ambitnego.

Długo będziemy też pamiętać wieczorne rozmowy z siostrami, zwiedzanie miasta i przede wszystkim życzliwość mieszkańców. Ksiądz proboszcz nawet zorganizował grilla dla całej naszej półkolonii i dla osób, które przechodziły blisko kościoła. Oni nie spieszą się, zupełnie inaczej jak my. Po mszy rozmawiają, każdy z każdym, tak jakby byli jedną wielką rodziną. Bo przecież tak jest!

Aleksandra Śnieżek

Abchazja

W trakcie pierwszego roku dostałam informację, że jest potrzeba, aby pojechać na dwa tygodnie do Abchazji na kolonię dla dzieci, oczywiście jako wolontariusz. Pomyślałam, że na wakacjach w przerwie międzysemestralnej będę miała na to trochę czasu, będę już po sesji, więc czemu nie.  Jak się okazało, gdy jechałam na kolonię miałam trzy niezdane egzaminy. Widocznie miałam poświęcić czas, który był dla mnie cenny, a nie ten, który mi zbywał. Podczas rozmowy ksiądz pytał, dlaczego chcę tam jechać, że jest teraz taka moda na misje i czym ja się kieruję, do czego mi to potrzebne? Zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście do tego wzywa mnie Pan Bóg, skoro to nie jest kolonia katolicka i nie zbuduję nic trwałego, nie założę tam wspólnoty.  Więc po co tam jechać? Odpowiedź dostałam w trakcie kolonii, że najważniejsza ewangelizacja dokonuje się przez czyny. Osoby, które doświadczą dobra w Kościele, będą tam wracać, aby go szukać, a wtedy na pewno znajdą Boga.

Początkowo na kolonii nie mieliśmy kucharki, nie przyjechały dwie wolontariuszki, nie umieliśmy mówić po rosyjsku, nie znaliśmy kultury. Zrozumiałam jak ważne jest solidne przygotowanie wolontariusza. Jednak Pan Bóg potrafił sobie poradzić nawet z takimi, wydawałoby się, mało użytecznymi narzędziami. Każdego dnia przychodziło około 20 dzieci w wieku 9-16 lat, większość wyznania prawosławnego lub protestanckiego. Kolonia odbywała się w języku rosyjskim, na szczęście znalazła się dziewczynka, która osiem lat mieszkała w Warszawie i pomagała nam w tłumaczeniu. Z czasem dzieci zaczęły rozumieć niektóre słowa po polsku, my uczyliśmy się rosyjskiego. Język był pewną barierą, jednak dało się ją pokonać. Nie było wskazane, abyśmy mówili wprost o swojej wierze katolickiej, ale codziennie odbywały się rozmowy na podstawie Biblii, które prowadził ks. Jerzy, jedyny ksiądz katolicki w Abchazji.

Naszym zadaniem było organizowanie czasu wolnego dzieciom, oderwanie ich od trudnej rzeczywistości w jakiej żyją na co dzień, rozbite rodzinny, niski poziom nauczania i brak perspektyw na przyszłość. Każdego dnia odbywały się dla nich lekcje angielskiego, zajęcia plastyczne, śpiew, taniec, a także znalazł się czas na zabawę. Mimo różnic w wyznaniach, zarówno rodzice jak i dzieci mogli zobaczyć radosne oblicze Kościoła Katolickiego. Bóg podczas tego doświadczenia misyjnego pokazał mi, że ofiarując swój czas drugiemu człowiekowi tak naprawdę sami najwięcej zyskujemy, choć wydaje nam się, że to my jesteśmy tymi, którzy dają.  Po powrocie z Abchazji zdałam wszystkie egzaminy. Mało tego, kolonia dla dzieci nie była tylko jednorazową przygodą. Po wakacjach ruszyły cotygodniowe spotkania dla dzieci. Dwie uczestniczki naszych kolonii przystąpiły po raz pierwszy do sakramentu pokuty. A ja po raz kolejny przekonałam się, że Bóg jest dobry!

Aleksandra Wołowiec

 

Gruzja

Wyjazd do Abchazji, który okazał się być wyjazdem do Gruzji, był sporym zaskoczeniem, a co za tym idzie, sporym wyzwaniem. Spodziewałyśmy się półkolonii w Suchumi. Miałyśmy gotowy plan działania, rozdzielone zadania, omówione niemal wszystkie szczegóły. Tymczasem, kiedy w niedzielę przyleciałyśmy do gruzińskiego Kutaisi, nie miałyśmy pojęcia, co nas czeka, jakie będą nasze zadania i jak będziemy mogły pomóc na obozie, który rozpoczynał się już następnego dnia. Tyle niespodzianek!

Siostry, u których mieszkałyśmy, co roku organizują półkolonię dla dzieci z najbiedniejszych rodzin. Przez ponad trzy tygodnie dzieci codziennie przychodzą do miejscowego ośrodka Caritasu i tam wspólnie spędzają cały dzień. Naszym zadaniem było organizowanie czasu dla uczestników obozu. Zadanie z pozoru przyjemne i wielokrotnie przez nas wykonywane (niech żyją posługi na Oazie Dzieci Bożych!) przemieniło się w nie lada wyzwanie. Powodem tego były pewne urozmaicenia w komunikacji między członkami kadry obozu: dwoje Włochów, jeden Nigeryjczyk, jeden Rosjanin, jeden Gruzin i trzy Polki.  A w tej mieszance ani jednego wspólnego dla wszystkich języka. Jednak dla chcącego nic trudnego! Codzienne dyskusje włosko-gruzińsko-angielsko-hiszpańsko-rosyjsko-polskie okazały się bardzo ubogacające (na przykład w zakwasy w policzkach od nieustannego śmiechu), a ich owocami były pełne radości zabawy i uśmiechu obozowe dni.

Każdy dzień rozpoczynaliśmy wspólną rozgrzewką przy muzyce, która już po kilku minutach przemieniała się w długą, szaloną potańcówkę, a którą miało moc przerwać jedynie obwieszczenie o czekającym na stole śniadaniu. Po posiłku nadchodził czas na zabawę, a że bawić lubią się wszyscy, bawiliśmy się dopóki ostatni uczestnik nie opadł z sił. Między zabawami znaleźliśmy też czas na wspólny śpiew, dyskusje w małych grupkach, taniec, zajęcia plastyczne, lekcje angielskiego oraz gry sportowe (chociaż, czego byśmy nie wymyślili, i tak najbardziej wyczekiwanym punktem programu była gra w uno). Kilka razy udało się nam obejrzeć film czy też pobawić się przy karaoke.

Posługa na obozie w Gruzji, choć czasem niełatwa, była bardzo pięknym czasem. Nie wiedząc, co będzie nas czekać kolejnego dnia, chcąc nie chcąc musiałyśmy się podszkolić w zaufaniu Panu Bogu. Z perspektywy czasu możemy powiedzieć, że to z pewnością bardzo opłacalna lekcja! Jesteśmy też pewne, że wszystkie problemy z wizą oraz wszystkie czynniki, które zdecydowały o naszej posłudze w Gruzji zamiast w Abchazji, nie były przypadkiem. Pan Bóg codziennie utwierdzał nas w tym, że On to wszystko przewidział i zaplanował. A że „zapomniał” nam o tym wspomnieć wcześniej… cóż – ogrom miłości, radości, wspaniałej lekcji bycia z dziećmi i bycia dziećmi, otwartości i jedności w różnorodności, oraz niesamowita przygoda, którą mogłyśmy dzięki temu przeżyć – to wszystko warte było wielu zaskakujących nas Bożych niespodzianek.

Aleksandra Mazur
Foto: A. Śnieżek