Zarobkowa praca na etacie pozwala na utrzymanie rodziny. Może jednak stać się celem samym w sobie i rodzinie szkodzić. O osobie prowadzącej dom zwykle mówi się, że nie pracuje. Czy rzeczywiście tak jest?

W mojej rodzinie, z której pochodzę,  etos pracy był bardzo istotny. Zwłaszcza mama postrzegała siebie głównie pod kątem zawodowym, czyli wykształcenia i osiągnięć w realizacji różnych projektów. Rodzice pracowali w tej samej firmie, zatrudniającej kilkaset osób, stąd mieli wspólnych znajomych i niewyczerpany temat do rozmów.
Życie rodzinne stanowiło drugi plan, a jeśli próbowało się czasem „wedrzeć” na plan pierwszy, to tylko po to, aby utrudnić realizację ambicji zawodowych. Dziecko urodzone „nie w porę”, mogło skutecznie przekreślić (i przekreśliło) rozwijającą się karierę akademicką, sprowadzając na kilka lat młodą, utalentowaną i ambitną kobietę do roli kuchty i służącej. Z tej perspektywy patrząc, wybór drogi życiowej przez kobiety niepracujące, gospodynie domowe, oceniany był z nutą wyższości, jako pójście na łatwiznę: „Byle wyjść za mąż, a dalej niech się chłop martwi jak utrzymać rodzinę”. Po co komu te osobiste, subiektywne dygresje? Aby lepiej określić punkt wyjścia. W dorosłe życie nie wchodzi się jako czysta karta, ale z bagażem wyniesionym z domu rodzinnego. Jest to skarb, albo garb, poglądy wdrukowane gdzieś głęboko w głowie i określona zdolność (czasem niezdolność) do kochania innych ludzi.

Pan Bóg, jako dobry Ojciec, nie pozostawia człowieka bez pomocy. Na mojej drodze postawił współmałżonka o zupełnie odmiennym podejściu do życia: „Nie należy zwlekać z rodzeniem dzieci. Praca jest po to, aby mieć środki do utrzymania rodziny. Dom to nie jest hotel, do którego się zagląda tylko po to, aby odpocząć po pracy i przed pracą. Bliscy nie są służbą, która chodzi na paluszkach, aby nie zmącić spokoju pani/pana domu zmęczonego pracą”. Niby to wiedziałem, niby to oczywiste, ale – widocznie dla mojego dobra i dla utrwalenia materiału – zostałem skierowany na ćwiczenia praktyczne. W moim przypadku okazję do wzrostu stanowiła utrata pracy. Czy, poza stresem i żalem, że ktoś nie docenił lojalności, rzetelności, kreatywności i pracy po godzinach, może z tego wyniknąć jakieś dobro? Twierdzę, że może.

Nagły przypływ wolnego czasu otwiera szerokie możliwości rozwoju. Przede wszystkim jest wreszcie czas na osobistą modlitwę, na lekturę albo słuchanie treści formacyjnych, na udział w liturgii i adoracji. Można skoncentrować się na sobie samym, poświęcając czas na podniesienie kwalifikacji zawodowych. Cel szczytny, ale póki co, rodzina z tego nie ma korzyści. Można pójść drogą bezpośredniej służby i odciążyć pracującego współmałżonka – robiąc zakupy, sprzątając, wożąc domowników jako kierowca, naprawiając popsuty sprzęt i wyposażenie domu, zajmując się chorymi członkami rodziny, załatwiając sprawy do tej pory odkładanie na nieokreśloną przyszłość. Można nauczyć się gotować, robić przetwory, poświęcić czas na pomoc dziecku w nauce trudniejszych przedmiotów. Pojawia się perspektywa działań wartych realizacji, do której potrzeba czasu i cierpliwości, serca i uwagi, a niekoniecznie pieniędzy. Czy jest to jednocześnie szansa dla pracującego współmałżonka? Ależ oczywiście! Z jednej strony przeżywa on/ona głęboką satysfakcję: „Nareszcie do ciebie dotarło, ile czasu i wysiłku zabiera gotowanie, pranie, sprzątanie, zmywanie i jak szybko efekty tych działań znikają. Znowu będzie nabrudzone, trzeba od nowa sprzątać i myśleć, co ugotować na kolejne dni”. Myśl powalająca: Najmniej pracy wymagają te czynności, których nigdy nie wykonujemy własnoręcznie.

Ale kij ma dwa końce, triumfujący współmałżonek wchodzi w rolę pana i władcy i przestaje doceniać, a może nawet dostrzegać trud włożony przez drugą stronę w prowadzenie domu. Opisana sytuacja stanowi znakomitą okazję do budowania cnoty pokory. Przypomina mi się znane powiedzenie bł. księdza Jana Balickiego: „Dziękuję Ci, Panie, żeś mnie tak upokorzył”. Po co komu pokora? Dziś trzeba być przebojowym, człowiekiem sukcesu, możliwie dobrze udawać, że się wszystko potrafi, że przeszkody to wymysł osobników niezaradnych, skazanych na zagładę. Kwitnie kult dyspozycyjności. Pytam: Kto się odważy powiedzieć przyszłemu pracodawcy, że ma ograniczoną dyspozycyjność? „Ależ skąd, moja dyspozycyjność jest niczym nieograniczona. Będę dawać z siebie wszystko, spędzać popołudnia i wieczory w pracy, jak trzeba to również w soboty i niedziele. Wielotygodniowe delegacje – jak najbardziej, z chęcią. Spotkania integracyjne – wiadoma rzecz, tego się nie odmawia”.

Obowiązki domowe są drugorzędne, współmałżonek sobie poradzi, od tego jest. I tak brniemy we współczesne niewolnictwo, pogrążamy się w kłamstwie, narażamy na szwank życie rodzinne, z matki/ojca stajemy się sponsorami gospodarstwa domowego. Dorabiamy do tego ideologię: „Ja się dla was poświęcam, więc chyba mi się należy chwila spokoju!“ – oto życiowe credo niejednego sponsora, opędzającego się od gadatliwej żony i stęsknionych dzieci.

Wiele osób podejmuje pracę z dala od domu. Dla singla to nie jest wielki problem, chyba, że singel jest uzależniony od mamusi, która najlepiej ugotuje i posprząta. Wypada zmieniać miejsce zamieszkania wraz z nieodłączną mamusią. Szkoda tylko, że mamusia któregoś dnia przestanie gotować, a zanim ten smutny moment nadejdzie, żadna kandydatka na żonę nie przejdzie przez gęste sito wymagań (mamusi).

Czy człowiek winien poświęcić wszystko dla kariery zawodowej, która rzuca go raz tu, raz tam? Czy ma szansę nawiązać więzy pozasłużbowe, zrobić cokolwiek dla lokalnej społeczności, zaangażować się w jakiejkolwiek grupie (Rada Parafialna, chór, samorząd, grupa modlitewna, turystyczna)? A może te grupy dedykowane są wyłącznie dla emerytów? Można przeżyć życie stołując się w zakładowym bufecie i całe dnie spędzać w pracy, na noc wychodząc do mieszkania, gdzieś obok wynajętego (albo wykupionego dla Pana Prezesa i wyposażonego przez firmę). Czy to jest kariera, godne podziwu poświęcenie, czy przemijająca moda, albo gorzej, ucieczka od zobowiązań rodzinnych?

Ostatnio w serwisie informacyjnym podano, że w Polsce ok. 130 tysięcy ludzi żyje w warunkach niewolnictwa. Zabrakło komentarza, kogo policzono: ofiary handlu żywym towarem, czy nędznie opłacanych pracowników najemnych, a może prezesów i dyrektorów uwiązanych na smyczy do swego ruchomego miejsca pracy i kariery oraz banku, w którym zaciągnęli kredyt? Czy dążymy do ideału, w którym praca będzie zarezerwowana wyłącznie dla dyspozycyjnych singli? Świata, w którym zawarcie małżeństwa zaliczane będzie do zachowań ryzykownych, a ujawnione rodzicielstwo stanie się obciążającym dowodem życiowej nieodpowiedzialności?

Miejmy oczy otwarte. Żyjemy w świecie, w którym oficjalnym celem jest pokój, dobrobyt, wzrost gospodarczy i dbałość o środowisko. Wystarczy rozejrzeć się wokoło, aby zobaczyć co innego. Po owocach widać, że celem elit międzynarodowych jest osaczenie człowieka, pozbawienie go oparcia w rodzinie, zatomizowanie, skazanie na nieustanną walkę o przetrwanie, wydarcie z serca wiary i nadziei, zniszczenie niewinności, bezinteresowności, szacunku dla ojczyzny, wpojenie mu wszelkimi sposobami, że uprawianie seksu ugasi głód miłości a oglądanie głupawych kabaretów wypełni tęsknotę za kulturą. Przesadzam? Uprawiam czarnowidztwo? Czy nie jest napisane: „cały zaś świat leży w mocy Złego”? (1 J 5, 19). Ile osób wie o tym, że w Polsce rocznie odbiera sobie życie pięć tysięcy młodych ludzi? Dlaczego? Czy można żyć bez nadziei? Jak długo można zagłuszać hałaśliwą muzyką głos własnego sumienia?

W sercu człowieka odzywa się szept Boga, rozlewa się Jego pokój, to miejsce jest Jego świętym sanktuarium, którego nie wolno bezcześcić! Stąd przychodzą dobre natchnienia i zachęta, że będzie dobrze, że dasz radę, że warto żyć. Wie o tym nasz przeciwnik, więc stara się, aby ludzkie serce było skurczone ze strachu, przywalone wymaganiami ponad siły, ogłuszone hałasem i utaplane w plugastwie. Jakże przydatna jest w tym celu toksyczna praca, nasycona wzajemną nieufnością pracowników, niepewnością jutra i mobbingiem! Ludowe porzekadło głosi, że ryba psuje się od głowy, ale zdemoralizowany szef nawet nie jest świadom, jak duchowo cuchnie.

Czy można w pracy realizować swoje marzenia i tęsknoty? „Ta peeewnie, że mooożna”, odpowie skwapliwie mistrz zmianowy, traktujący podwładne jak swój harem, czekający z lubieżnymi propozycjami na moment opuszczania przez nie łaźni wydziałowej. Jak widać, warto awansować, ale nie trzeba koniecznie być prezesem, aby mieć coś z życia i satysfakcję zawodową, bo liczą się nie tylko pieniądze. Zło doświadczane przez ludzi pracy może porazić, o ile zechcą się komuś z tego zwierzyć. Dziś już nie trzeba zaborców i okupantów, jesteśmy suwerenni, Polak Polakowi gotuje taki los, Polak Polakowi szują. Awans i władza ujawniają najciemniejsze strony naszej natury. Na tym tle zachwyca mnie niewyczerpana i niezasłużona miłość Boża, do prezesów – niewidzących człowieka, tylko zasoby ludzkie i koszty pracy, do mistrzów zmianowych – pijaków i seksoholików, do wyplutych z ludzkich uczuć pań kadrowych (HR), i do mnie, niepijącego faryzeusza, mającego siebie za kogoś lepszego.

Czy można poprzestać na narzekaniu? Nie można, więcej, nie wolno! W atmosferze rozżalenia i braku wybaczenia swobodnie działają moce ciemności, czy komuś się to podoba, czy nie, czy w to wierzy, czy nie. Można o tym poczytać w książkach ks. Piotra Glasa, egzorcysty, lub obejrzeć na YouTube. Jaki zatem obrać kierunek życia? Naszym celem jest Niebo, nie kariera, samorealizacja, wygodne ustawienie się w życiu, konsumpcja, wczasy na Malediwach, zaistnienie w mediach czy inne bzdury. Niebo osiąga się przez służbę, dobroć i pokorę. Przykro mi, ale nie znam łatwiejszej drogi.

Za psalmistą powtórzę:

Nie gub mnie z występnymi
i z tymi, co czynią nieprawość,
co rozmawiają przyjaźnie z bliźnimi,
a w duszy żywią zły zamiar.

Odpłać im według ich czynów
i według złości ich postępków!
Według dzieła ich rąk im odpłać,
oddaj im własnymi ich czynami!

Skoro nie zważają na czyny Pana
ani na dzieła rąk Jego:
niechaj On ich zniszczy, a nie odbuduje!

Błogosławiony Pan, usłyszał bowiem
głos mego błagania,

Pan moją mocą i tarczą!
Moje serce Jemu zaufało:
Doznałem pomocy, więc moje serce się cieszy
i pieśnią moją Go sławię.
(Ps 28, 3-7)

WW