Czy człowiek daleki od wiary i Kościoła może się nawrócić dzięki liturgii, której nie rozumie? Wydawać by się mogło, że jest to nierealne. Jednak dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych.
„Ta święta wspaniałość nie może być tylko zabawą. Szukam jej ukrytego znaczenia. Gdzieś musi istnieć rzeczywistość, której oznakami widomymi są te wszystkie rzeczy. To nie może być tylko zwodniczą iluzją” – pisał w swoim dzienniku
Piotr van der Meer de Walcheren na przełomie XIX i XX wieku. Tak ogromne wrażenie wywarła na młodym, wykształconym i obytym w świecie człowieku, msza pontyfikalna w bazylice św. Piotra w Rzymie. Był to jeden z wielu kroków na drodze do poznania i przyjęcia Chrystusa.
Współcześnie może się wydawać, że kiedyś ludzie byli bardziej pobożni i mniej podatni na moralne zepsucie. Otóż nic bardziej mylnego. Nie funkcjonowały takie media, które mogłyby (i chciały) szeroko nagłaśniać negatywne postawy. Powszechna w XIX wieku prasa miała jasno określone linie programowe i niezainteresowany nie sięgał po czasopisma wydawane przez i dla „dekadentów”. Tymczasem przekonanie społeczeństwa o końcu pewnej epoki, schyłku cywilizacji i nieuchronnej degradacji ludzkości było wówczas dość powszechne, a w niektórych kręgach przekładało się na życie, delikatnie mówiąc, wiedzione bardzo swobodne. Jednych popychało ono w odmęty uzależnień, doprowadzając nawet do samobójstwa. Inni uporczywie szukali sensu i wyższych wartości.
Jak wielu jemu podobnych Piotr, dostrzegając wokół siebie pustkę i jałowość codzienności, przewędrował Europę w poszukiwaniu wiedzy i osobistego rozwoju. Pochodził z dobrze sytuowanej, kompletnie niezaangażowanej religijnie holenderskiej rodziny. Był znakomicie przygotowany pod względem intelektualnym, otrzymał bowiem odpowiednie do swego społecznego statusu wykształcenie. Podczas podróży zobaczył najpiękniejsze zabytki starego kontynentu, poszukiwał głębi w malarstwie mistrzów i monumentalnych, orkiestrowych utworach. Zachwycił się wieloma, żaden jednak nie pozostawił w nim głębszego wrażenia. Pewnego dnia, wędrując bez celu ulicami Paryża, usłyszał liturgię godzin śpiewaną przez zakonników. Wszedł do kaplicy, jakby odwiedzał kolejny, nieznany sobie ląd. Zanotował wówczas: „Świat śpi, a tu, przede mną, w tej słabo oświetlonej przestrzeni, ludzie czuwają, śpiewają, modlą się. Czy to ja się mylę, czy też oni są wariatami? – Głuchy, monotonny śpiew psalmów porywa moją duszę w cudowne krainy marzenia. Nie jestem w stanie wyrazić tego, co czuję: jest to tęsknota i szczęście i jeszcze coś zupełnie innego. Dotykam jakiegoś świata, który nie leży nigdzie; zaczynam rozumieć rzeczy, których nie mogę wyrazić”.
Piękna to musiała być liturgia, jeżeli w ten sposób oddziaływała na człowieka zupełnie nieprzygotowanego. Jako pierwsza przemówiła forma, zanim jeszcze rozum i zasoby wiedzy odniosły się do treści niesionej przez psalmy. Można zarzucić autorowi nadmierną uczuciowość (jego dzienniki pisane są stylem nieco egzaltowanym) ale nie wolno zapominać, że powstały ponad sto lat temu, a do tego wyrażają poruszenia duszy, prowadzące ostatecznie do nawrócenia. Pierwsze wrażenia, silne emocje i wyjątkowy nastrój w przypadku młodego podróżnika okazały się być wołaniem Boga, za którym ruszył bardziej przeczuwając, niż rozumiejąc, co jeszcze się wydarzy w jego życiu.
W ciągu kilku następnych lat Piotr na przemian oddalał się i zbliżał do Boga. Doświadczył śmierci najbliższych, straty przyjaciół nierozumiejących jego nowych wyborów, nie ominęły go wątpliwości co do słuszności obranej drogi. W jego wspomnieniach, które do czasu chrztu biegły taką właśnie to wznoszącą się, to opadającą ścieżką, najmocniejszymi punktami są opisy nabożeństw, niezmiennie wywierających na młodym konwertycie bardzo silne wrażenie. Po każdym spotkaniu z liturgią w całej jej głębi i pięknie, Piotr utwierdza się w swoich wyborach: „Nie mogę nie wierzyć, że poza ta doskonałą pięknością słów, gestów, muzyki i modlitw, istnieje jakaś niewzruszona rzeczywistość, że to wszystko odnosi się do jakiegoś świata, którego kształtu wyobraźnia sobie przedstawić nie umie” – pisał do żony. Wkrótce okazało się, że oboje wstąpili na drogę ku nawróceniu i choć w dziennikach Piotra nie znajdziemy informacji o duchowej kondycji jego ukochanej, to z opisów autora dowiadujemy się o podobnej wrażliwości duchowej Krystyny i jej tęsknocie za absolutem.
Rodzina mieszkała w Paryżu, wychowywali syna. Piotr coraz częściej i z coraz większą namiętnością zatapiał się w katolickich obrzędach. „Liturgia jest rzeczą święta i wspaniałą. Czuję dobrze, że jest wprost niedorzeczne wymawiać słowa zachwytu na ten temat. Zbyt widoczne, zbyt oczywiste jest piękno tego kultu, który wyraża niewyrażalne, który wyraża samego Boga i który sprawia, że w czarnej nocy życia goreje płomień jasny i prosto w górę strzelający. (…) Co wyniknie z tego namiętnego podziwu, z tego niedającego się wykorzenić uczucia, że tu jest prawda i tu tajemnicze rozwiązanie wszelkich zagadek bytu? (…) Jak się to wszystko skończy?” – pyta na kartach pamiętnika, rozumiejąc już chyba, dokąd zmierza on sam i jego rodzina. Przeczucia, poszukiwania i przemiana Piotra nie pozostały bowiem bez wpływu na najbliższych. Ojciec, matka i syn w tym samym dniu zostali ochrzczeni, a następnie rodzice dziecka wstąpili w sakramentalny związek małżeński. Uroczystość odbyła się w gronie najbliższych przyjaciół, wśród których znaleźli się Jakub i Raissa Maritain – rówieśnicy Piotra, równie uporczywie jak on poszukujący Najwyższej Prawdy. Ochrzczeni ledwie pięć lat wcześniej zostali przyprowadzeni do Kościoła przez tego samego człowieka, co Piotr i jego rodzina: przez Leona Bloy. Ten francuski pisarz katolicki, ojciec chrzestny Piotra, w młodości był agnostykiem pełnym nienawiści do Kościoła. Nawrócił się pod wpływem katolickiego pisarza Barbey d’Aurevilly. Pod koniec lutego 1911 r. przy chrzcielnicy w jednym z francuskich kościołów zebrało się doprawdy doborowe towarzystwo. Zbłąkane owce, które odnalazły drogę do pasterza. Gorące, młode umysły głębokiej wiary i szerokiej wiedzy, które odcisnęły piętno na chrześcijaństwie u początków XX wieku. Bóg doprawdy potrafi zadziwić.
Wspólna droga rodziny van der Meer po nawróceniu była nadzwyczaj ciekawa i wiodła nawet przez klasztorne cele. Do zakonu wstąpił zarówno syn Piotra i Krystyny, jak i młodsza od niego dziewięć lat córka. Po II wojnie światowej Piotr van der Meer był jednym z najbardziej znanych i szanowanych ludzi katolickiej Holandii. Jego siedemdziesiąte urodziny, przypadające na rok 1950, były świętem całego kręgu katolickich intelektualistów. Po śmierci żony Piotr wstąpił do zakonu benedyktynów i przyjął święcenia kapłańskie. Jego wspomnienia z tego okresu znowu koncentrują się wokół liturgii: „Każdego dnia odprawiam mszę św. Żyję od mszy dzisiejszej do mszy jutrzejszej. Dziś po raz pierwszy śpiewałem sumę. Byli na niej obecni wszyscy przyjaciele, i ci widzialni i ci niewidzialni. Brałem w swoje dłonie wszystkie ich pragnienia i wszystkie radości. Razem z Chrystusem skierowałem je ku Wszechpotężnemu, którego nazywamy Ojcem naszym, ku zbawieniu całego świata. Przepajała mnie głęboka miłość, gdy dawałem Ciało Chrystusa ustom łaknącym Boga”. To kres długiej, trudniej i pięknej drogi od nieświadomego, przypadkowego świadka liturgii godzin, do sprawującego posługę kapłańską, dojrzałego w wierze chrześcijanina. Zadziwiający scenariusz. Na miarę Bożych planów.
Wszystkie cytaty pochodzą z książki pt. „Dziennik nawróconego” aktorstwa Piotra van der Meer de Walcheren. Wydawnictwo Apostolstwa Modlitwy, Kraków 1983.
Monika Jasina