Nakładem Światło-Życie, w roku 2019 ukazała się książka autorstwa pani Doroty Seweryn pt. „Nasze korzenie”. O książce i nie tylko o niej, z jedną z najbliższych współpracownic ks. Franciszka Blachnickiego rozmawiał w Krościenku ks. Bartłomiej Zakrzewski.

Ks. Bartłomiej Zakrzewski: Ks. Franciszek Blachnicki, nie mam co do tego wątpliwości, jest prorokiem naszych czasów. Pani Doroto, czy on takim się urodził, czy takim się stał?

Dorota Seweryn: Myślę, że się takim stał. Ale to dlatego, że Pan Bóg tego chciał. Gdy Bóg planuje człowieka, wyznacza mu pewne zadania, wie, czego będzie od niego oczekiwał. Więc i dla Ojca Pan Bóg miał od początku konkretny plan i dlatego tak prowadził go przez życie, żeby on ten plan wypełnił.

Czy to znaczy, że Bóg, który ma plan także dla każdego z nas chce, abyśmy też byli dzisiaj prorokami?

To bardzo trudne pytanie. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam… Gdy myślę o Ojcu Franciszku, widzę każde wydarzenie, od dnia jego urodzin, jako Boże prowadzenie. My chyba tego w swoim życiu nie dostrzegamy. Robimy różne rzeczy, załatwiamy, planujemy i jesteśmy przekonani, że to wyłącznie nasza sprawa. A w tym obecny jest Pan Bóg. On prowadzi naszą historię.

Mnie przyszło to na myśl, gdy czytałem Pani książkę „Nasze korzenie”. Spisała Pani wydarzenia z czasów wspólnej z Ojcem pracy i nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Ojciec Franciszek widział palec Boży w każdym wydarzeniu – nawet wówczas, gdy upuściła Pani torebkę z pieniędzmi w autobusie. To spojrzenie proroka.

Nigdy się o tym tak do końca nie dowiedział (śmiech). Nie byłam w stanie powiedzieć Ojcu, że byłam tak nierozsądna, nieodpowiedzialna, żeby nie powiedzieć mocniej. No ale na szczęście torebka nie zginęła, a były w niej pieniądze, i to pożyczone, na kupno naszego domu tutaj, na Kopiej Górce. 

W książce pisze Pani, że żona właściciela wcale nie chciała sprzedawać domu i dlatego Ojciec Franciszek zaczął się rozglądać za innym budynkiem, myśląc o tym przy ul. Jagiellońskiej. I już po chwili, bez wielkich pieniędzy, mieliśmy w Krościenku dwa domy, bo niechętna na początku właścicielka pierwszego domu zmieniła zdanie. W tym też był palec Boży, prawda?

Nie ma rzeczy, w której Pan Bóg byłby nieobecny. Nawet w sprawach jak najbardziej ludzkich, naszych upadkach czy pomyłkach. Pan Bóg tam jest obecny i potrafi z tej ludzkiej słabości wyprowadzić dobro. Na tych przykładach to znakomicie widać. I na tym zależało mi, gdy pisałam „Nasze korzenie”. Chciałam, żeby ludzie zobaczyli tę Bożą obecność, zobaczyli, że Bóg jest naszym Ojcem, który z każdej rzeczy potrafi wyprowadzić dobro. Bardzo się cieszę, że Ksiądz tak właśnie widzi te wszystkie opisane historie, jako palec Boży, Bożą obecność. 

Zobaczyłem też w Pani książce Ojca Franiczka jako proroka, bo moim zdaniem potrafił on widzieć rzeczy takimi, jak widział je Bóg. To widać w opowiadanych przez Panią historiach. Mocno poruszyła mnie zwłaszcza postawa Ojca w dniu likwidacji Krucjaty Wstrzemięźliwości – kazał śpiewać Magnificat, widział to jako łaskę, zwycięstwo Niepokalanej.

To dlatego, że była w nim niezłomna i niezachwiana wiara. A była w nim od momentu gdy w celi skazańców, oczekując na wykonanie wyroku śmierci, dwudziestojednoletni wówczas Franciszek otrzymał ją jako łaskę. Kilka lat później napisał w swoim testamencie, że od tego momentu nie miał już żadnych wątpliwości, co do wiary. Żadnych. Wiele rzeczy później przeżył, ale jego wiara była zawsze taka sama: Bóg jest, jest miłością i wszystko, co się dzieje, dzieje się z Jego dopuszczenia, Jego woli. Dlatego właśnie nic po ludzku nie mogło Ojca załamać. Jeżeli to jest wola Boża, to znaczy, że Bóg o tym wie i wyprowadzi z tego to, co będzie uważał, że należy dalej czynić. Jak w przypadku wspomnianej przez Księdza likwidacji Krucjaty Wstrzemięźliwości: tyle dobrych owoców, tyle tysięcy uratowanych ludzi nie pije, wszystko się zaczyna zmieniać, a tu nagle jeden dzień i nic nie ma. Ani budynku, ani narzędzi pracy, które zostały zabrane. I do tego słowa „Wynoście się, tu nie macie co robić. Wasze dzieło skończone”. Tylko absolutna wiara i ufność nie pozwoliły się załamać i wierzyć, że jeśli Bóg do tego dopuścił, to nie dla mojej krzywdy, ale z pewnością dla mojego dobra, którego jeszcze nie znam, nie widzę. Bóg Ojciec, który mnie kocha nie może zrobić czegoś, co będzie moją krzywdą. Mimo, że na zewnątrz może tak to wyglądać.

Czy Ojciec Franciszek, mając taką wiarę i ufność, o jakiej Pani mówi, był chodzącym ideałem?

Ojciec był człowiekiem normalnym (śmiech). Gdy trzeba było się zdenerwować, to się zdenerwował, pozłościł. Ale nawet wtedy – piszę o tym w książce – nigdy nikogo nie obraził, nie obrzucił niecenzuralnymi słowami. Zresztą na co dzień też takich słów nie używał. Nikogo nie poniżał. Ileż to razy mnie się od niego oberwało (śmiech). Współpracowałam z Ojcem niemal od początku. I od początku było widać, że jesteśmy bardzo różni, na dwóch przeciwstawnych biegunach. Ja byłam takim typem, który o wszystkim myśli, czuwa i jest przekonany, że musi się starać, zabezpieczać, oszczędzać. Ponieważ zajmowałam się sprawami gospodarczymi wiedziałam, że bez końca toniemy w długach. Z domu wyniosłam przekonanie, że długów mieć nie należy i żyje się z tego, co mamy. A Ojciec był prorokiem, który wierzył. Bezgranicznie wierzył, że jeśli taka jest wola Boża, to wszystko potoczy się tak, jak powinno.

Jak to wyglądało w życiu codziennym?

Mieliśmy centralne ogrzewanie. Było już zimno na zewnątrz, więc trzeba było palić, by ogrzać dom. Wiedziałam, że nie ma pieniędzy na zakup opału, a zapasów pozostała niewielka resztka. Więc w piecu centralnego ogrzewania paliłam oszczędnie, utrzymując raczej niskie temperatury w pomieszczeniach. Wszyscy się skarżyli, że chłodno, zimno… A ja tłumaczyłam, że za chwile w ogóle nie będzie co wrzucić do pieca, że została nam już resztka opału. Na co Ojciec powiedział mi „Jak możesz chcieć, żeby ci Pań Bóg coś dał, jak Ty ciągle jeszcze coś masz? Wrzuć ostatnią łopatę (śmiech). Jak dasz wszystko, to Pan Bóg ci da!”.

Czy to nie podobna historia, jak ta z jedzeniem? Kiedy przyszła Pani do Ojca mówiąc, że już nie ma pieniędzy na zakupy, a on…

Powiedziałam Ojcu, że w kasie jest tylko 50 groszy, no i za to ja chleba nie kupię! Wtedy zapytał: „Głodna jesteś?”. Nie jestem, ale co będzie jutro. „Jak nie jesteś głodna, to się nie martw. Myślisz, że Pan Bóg zapomniał o swoich dzieciach, które dla Niego żyją i pracują? Że nas głodem zamorzy? Nie martw się”. Odeszłam naburmuszona. Klika godzin później odwiedził nas ksiądz, znajomy Ojca. Wychodząc położył na stole sto złotych mówiąc, że na pewno nam się przydadzą. I tak Pan Bóg potwierdził słowa Ojca, a on sobie oczywiście nie darował i zapytał mnie po wszystkim krótko „No i co?”.

A my dzisiaj, w Ruchu Światło-Życie, potrafimy tak ufać Panu Bogu jak ks. Blachnicki? Skoro jesteśmy jego duchowymi dziećmi, powinniśmy to chyba umieć? Działać i ufać jak Ojciec działał i ufał…

Coś z tego jest w nas. Ale nie całkowicie. My nie mamy takiej wiary, jaką miał Ojciec. Nam takiej wiary brakuje i dlatego zawsze zostawiamy sobie jakiś margines bezpieczeństwa na wszelki wypadek, jakby się jednak nie udało, nie stało, nie spełniło. No bo wyjdę na wariata, tak? U Ojca silna wiara i zaufanie powiązane były jeszcze z czymś niezmiernie ważnym: poddaniem woli Bożej. Każdy jego plan opierał się na tym, że jeśli Pan Bóg chce, jeśli się Panu Bogu będzie podobało – to na pewno przyjdzie z pomocą, osłoni, ochroni. Ale jeśli to nie jest Jego wolą, nie będzie miał w tym upodobania, to ja tego też nie chcę. Niech się wszystko rozwali, zniszczy, niech się nie stanie. To było niesamowite, autentyczne zgadzanie się na wolę Bożą. Tak potrafi tylko święty.

Jak w przypadku Namiotu Światła tutaj, na Kopiej Górce?

Zna Ksiądz tę historię z książki, więc tylko krótko nawiążę. Kiedy przyszła kontrola, Ojca akurat nie było. Więc to ja usłyszałam od nich, że Namiot Światła należy rozebrać, ponieważ jest budowany bez pozwolenia. Miałam to Ojcu przekazać. Dodali jeszcze, że jak nie rozbierzemy sami, to wjadą buldożery i rozwalą wszystko. Ja natychmiast oczami wyobraźni zobaczyłam te buldożery i spowodowaną przez nie ruinę. Pomyślałam: tyle pracy włożonej, tyle rzeczy zrobionych, tyle pieniędzy poszło, których ciągle brakowało, a oni to rozwalą! Nie mogłam się doczekać, kiedy Ojciec przyjedzie i mu to powiem. No i powiedziałam, po swojemu, że Ojciec sobie jeździ, a tu takie rzeczy się dzieją! Dopiero po chwili przyszła mi refleksja, że przecież nie dla przyjemności jeździ. Samo życie… W nerwach opowiadałam całą historię. Im bardziej ja się denerwowałam, tym bardziej Ojciec był spokojny. Zawsze czekał, aż się wygadam i wyzłoszczę do końca. A potem powiedział do mnie, że faktycznie władze mają wszelkie możliwości do tego, aby Namiot Światła zniszczyć. „Ale ty się nic nie martw. Jeżeli wolą Bożą jest, aby to było, to Pan Bóg sam obroni, a oni nic nie zrobią”. Więc budowaliśmy dalej. Po kolejnej kontroli, sprawę oddano do sądu, następna kontrola zlecona przez sąd okazała się dla nas przychylna. Problemem jednak stała się podmurówka, która wskazywała na to, że budowa ma charakter stały. Nie kazano jednak rozbierać i nie grożono już wyburzeniem. Dostaliśmy tylko karę w wysokości 5 tys. złotych. Oczywiście nie mieliśmy takich pieniędzy. „Na karę nie będę pożyczał” – stwierdził Ojciec i włożył nakaz do szuflady. Po zmianach na szczytach władzy w Polsce i ogłoszeniu amnestii, problem nałożonej na nas kary został rozwiązany. Nie musieliśmy płacić. Tak oto Namiot Światła, jego istnienie, podobało się Bogu. Dodam jeszcze, że Ojciec gdy zgadzał się z wolą Bożą był gotów również na rezygnację, na odstąpienie od dzieła. Miał tę wewnętrzną wolność. Bo przecież Bóg zawsze mógł powiedzieć nie, na różne pomysły czy przedsięwzięcia. 

Napisała Pani w książce, że nie każdy potrafi zrozumieć ks. Franciszka. On sam w swoim testamencie napisał, że jest jeszcze mało ludzi w Polsce, którzy otrzymali łaskę zrozumienia całościowej wizji Ruchu. Myśli Pani, że ta łaska wciąż czeka na odkrycie?

Myślę, że jeszcze nam do tego daleko (śmiech). Trzeba widzieć całość, a my widzimy jednak po kawałeczku, prawda? Tylko oaza, tylko młodzież, tylko krucjata… Po kawałeczku. Nam się wydaje, że „nasz” kawałeczek wystarczy; reszta będzie, czy nie będzie, wszystko jedno. A jednak to ma być całość. Ludzie Ruchu powinni pamiętać, że nie każdy się wszystkim zajmuje, ale każdy wszystko przyjmuje. A skoro przyjmuje, to tym żyje. Spójrzmy choćby na krucjatę, ile jest pytań „czy muszę”? W tym pytaniu już coś nie gra…

No tak, krucjata nie jest wtedy owocem, a staje się przymuszeniem.

Niestety tak, a powinno być powiedziane: ja chcę. To jest mój Ruch, ja tym żyję. Tak samo w przypadku obrony życia – też są różne zdania, nawet w Ruchu. To znowu odejście od naszego charyzmatu. W moim życiu powinny być i abstynencja, i służba życiu, i ewangelizacja, i misja, i co tylko Bóg zechce. Ja nie mam być wszędzie, ale mam to wszystko przyjąć, zaakceptować, tym żyć. Gdyby tak było, to nikt by nas nie pokonał.

Nie działa to zatem tak, że każdy sobie z Ruchu wybiera, co mu pasuje, prawda?

To zawsze powinna być całość. Księża prowadzący oazy jako pierwsi powinni tym żyć. Nie na zasadzie, że tylko poprowadzę rekolekcje. Ojciec był autentyczny, tak żył jak nauczał, dlatego ludzie do niego lgnęli. A dzisiaj… Tak, nam dzisiaj daleko do łaski zrozumienia całościowej wizji.

Zapytam więc o spojrzenie Ojca na kwestię abstynencji. Można napotkać pogląd, że członek (a więc nie kandydat), może w każdej chwili od swojego przyrzeczenia odstąpić. Czy jest to spojrzenie właściwe, zwłaszcza w chwili przyjmowania na siebie takiego zobowiązania?

Boli mnie takie myślenie. Przecież podpisuję świadomie, że będę trwać całe życie. Może się zdarzyć, że postanowienie się zmieni. Nawet przykazania Boże przekraczamy, upadamy. W żadnym wypadku nie można jednak podejmować krucjaty od razu z założeniem, że nie wytrwam w abstynencji i kiedyś odstąpię. Jeżeli tego przekonania, że chcę trwać do końca życia nie ma na samym początku, to – podobnie jak w przypadku sakramentu małżeństwa – deklaracja jest nieważna. Panu Bogu nie może podobać się ofiara uczyniona z założeniem przyjętym z góry, że kiedyś zostanie wycofana, odebrana. Ludzie bardzo chętnie rozmydlają teraz warunki krucjaty, tłumaczą sobie tak, żeby było łatwiej się usprawiedliwić… Choćby sprawa „terminu”. Ojciec mówił jednoznacznie, że krucjata będzie trwała tak długo, jak długo będzie trwał problem. Zatem zobowiązanie członkowskie jest do końca trwania krucjaty. 

Chyba też zły duch działa, usiłując zniweczyć to dzieło.

Żeby nie osiągnąć celu. To są rzeczy, które mnie bolą jako osobę, która od początku była w tym wszystkim. Widziałam całą pracę, słyszałam, co Ojciec mówił… A teraz się to co raz bardziej zmiękcza i zmiękcza, na wszystkie strony.

Podobny los spotyka obecnie kwestię ochrony życia od poczęcia. Czytając Pani książkę poznałem historię śp. Teresy Bracik, która zmienia sposób patrzenia na życie nienarodzonych. 

Słyszę, że na ulicznych protestach pod znakiem czerwonej błyskawicy są ludzie z Ruchu. Zapytam tylko, gdzie tu rozum, gdzie myślenie? Pyta Ksiądz o Teresę… Pracowała w restauracji. Członkiem Krucjaty Wstrzemięźliwości została zaraz po jej powstaniu. Była więc zobowiązana do tego by – jak to głosił Ojciec – nie pić, nie kupować i nie częstować alkoholem. Więc natychmiast zrezygnowała z pracy. Nawiasem mówiąc, zrobiła kurs katechetyczny i do końca swojego życia była katechetką. W krucjacie wówczas mieliśmy od razu obronę życia.

Od razu?

No tak. W 1956 r. wyszła ustawa zezwalająca w Polsce na zabijanie dzieci nienarodzonych. Krucjata powstała rok później. Najpierw powstały dwa apostolaty: trzeźwości i czystości, tam w Katowicach, gdzie się to wszystko zaczynało. Apostolat czystości miał za zadanie walczyć z nieskromną modą, wszelką nieczystością i stanąć w obronie dzieci nienarodzonych. Oba apostolaty zostały połączone w jedną Krucjatę Wstrzemięźliwości. Teresa rozumiała, że – jako członek Krucjaty – zobowiązana jest przyjąć całość programu, zatem także obronę życia. Dla niej było to coś tak ważnego, że postanowiła swoje życie oddać za te dzieci. Bóg jej ofiarę przyjął. Przez jakiś czas mieszkałyśmy razem w Krościenku, w domu przy ul. Jagiellońskiej. Terasa była zawsze radosna, wesoła, pogodna, lubiła żartować. Kiedyś zauważyłam, że usta jej się śmieją, ale oczy nie… Były poważne. Myślałam, że może ją w jakiś sposób uraziłam, może ma do mnie jakiś żal? Zapytałam ją o to wprost. Wtedy pokazała mi guza na piersi, który był już wielkości śliwki. Nowotwór. Powiadomiony o wszystkim Ojciec kazał natychmiast ratować jej życie. Poszłam z nią do lekarza. Doktor był bardzo zdenerwowany. Nie mógł pojąć, jak młoda, mądra, inteligentna osoba dopuściła do tak zaawansowanego rozwoju choroby. Nie było już możliwości leczenia. Teresa oddała życie całkiem świadomie. Pan Bóg przyjął jej ofiarę za dzieci nienarodzone. Sytuacja była przerażająca. Czasem krzyczała z bólu, ale wszystko znosiła z miłością, w duchu ofiary.

Jak na tę chorobę patrzył Ojciec Franciszek?

On potrafił patrzeć na to wszystko zupełnie innymi oczyma. Teresa należała do naszej wspólnoty, ale była jeszcze przed ślubami. Wtedy Ojciec powiedział „Pozwolimy jej złożyć śluby”. Odbyło się to przy łożu chorej. Więc umierała już jako oblubienica Chrystusa, w 33 roku życia. Na pogrzebie Ojciec mówił pięknie, porównując ofiarę Teresy za dzieci nienarodzone do ofiary Jezusa, który oddał życie za nas.

Mam nadzieję, że będzie to wielkie światło dla naszych oazowiczów. Niech jej ofiara będzie świadectwem, jak bardzo zdecydowanie mamy stać w obronie życia. Po inne historie zapraszam do książki pani Doroty Seweryn „Nasze korzenie”.

Dodam tylko, że podczas pobytu w Rzymie jedna z członkiń naszej wspólnoty miała okazję zapytać Ojca Świętego, kiedy będzie beatyfikacja naszego Założyciela. Św. Jan Paweł II żartem odrzekł, że z pewnością przed południem (śmiech). I na poważnie dodał, że wtedy, kiedy będziemy zachowywać cały jego charyzmat. Zatem wiele zależy od nas.