Miał 24 lata, ale jego duchowa dojrzałość znacznie wyprzedziła wiek wynikający z metryki. Odszedł sześć lat temu; jego przyjaciele do dziś mówią, że znali osobiście świętego.

Trzynaście lat temu w listopadowy wieczór wybraliśmy się z moją dziewczyną na dyskotekę do Sarzyny. Zamiast klubu… parafialna salka, a impreza rozkręcana przez starszego, o parę miesięcy, kolegę. Normalny, uśmiechnięty, pogodny, towarzyski. Podszedłem. Szybko złapaliśmy kontakt i zaczęliśmy żartować. Chwilę później zaczął mi już docinać. Od razu się polubiliśmy. Dokładnie sześć lat temu w nocy z 24 na 25 stycznia byłem na weselu (już bez dziewczyny), na którym jednak niewiele tańczyłem i z którego niewiele pamiętam. Nie, nie dlatego, że przesadziłem z „czystą”. Myślami byłem przy kimś, kogo mi tam brakowało. Tej nocy byłem przy zapalonym kibicu Legii Warszawa, który często maszerował na Łazienkowską, by zasiąść na tzw. żylecie, trybunie dla najbardziej zagorzałych kibiców. Zapalał innych swoją miłością do Legii. Żył każdym meczem, z pasją opowiadał o zawodnikach. Tej nocy byłem przy człowieku, który pchnął mnie do tego, by przez teatr opowiedzieć Ewangelię naszym kolegom i koleżankom ze szkoły. Grał w tym przedstawieniu główną rolę, a po nim dzielił się swoją historią. Później napisał: „Szukamy jak najdoskonalszych metod do przekazania Dobrej Nowiny, by dotrzeć do jak największego grona odbiorców. A tak naprawdę chyba czegoś cały czas nam brakuje. Czego? Nie wystarczy iść, trzeba biec!”. Grzesiek biegł wytrwale w maratonie swojego życia. Nie zatrzymywał się, wiedząc,  że nie ma zbyt wiele czasu. Miał  zawsze cel przed oczami.  Nie uważał za stratę czasu podróż z Warszawy do Przemyśla, aby podzielić się swoim świadectwem z kandydatami do bierzmowania i zaraz wracać do stolicy.

Tej nocy byłem przy człowieku, który potrafił cierpieć po cichu i nie tracił w tym wiary. Usłyszał swoją diagnozę jako dzieciak z szóstej klasy podstawówki. Żył jednak tak, jakby nie był naprawdę chory. Kochał życie. Został animatorem, rozkochał się w liturgii. Studiował geodezję w Warszawie i był we wspólnocie u św. Anny, gdzie regularnie podwoził Agnieszkę, która tak go wspomina: „Zabierał mnie z Żoliborza i zawoził na Krakowskie Przedmieście. Nie wiedziałam, że był chory, dowiedziałam się o tym dopiero po śmierci Grześka”. Swoim cierpieniem nie obarczał innych. Przeżywał je w relacji do krzyża. Mówił: „Mam nadzieję, że kiedyś Pan Jezus mi to wytłumaczy albo chociaż przytuli. I to mi wystarczy”.
Tej nocy byłem przy człowieku, który miał czas dla innych. By pomóc, by coś zorganizować, by zagrać w piłkę, by usiąść spokojnie przy pizzy w leżajskim Da Grasso, a później dalej biec. Zmęczenie rosło, ale on nie zwalniał. Założył z Radkiem bloga „Deosfera”, na którym co jakiś czas dzielił się swoimi przeżyciami. Pytał: „Z czym kojarzy się bieganie? Z pasją, wytrwałością, zapałem, siłą, walką ze swoimi słabościami. Spacerki trzeba odstawić na bok (będziemy mieli na nie czas w niebie). Dziś trzeba biec z Chrystusem, by móc powiedzieć za św. Pawłem: «W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem»”. Tej pasji i wytrwałości nigdy mu nie brakowało.
Tej nocy byłem przy człowieku dojrzałym, który przez swoją postawę uczył mnie, że wystarczy „szczypta ewangelicznej soli, nie kilogram”, tj. że można głęboko wierzyć, ale nie musi tego cechować religijny patos. Bardzo dobrze robiła mi jego normalność, w której częstował mnie co jakiś czas swoimi ironiczno-sarkastyczno-uszczypliwymi komentarzami, które leczyły moją ewangelizacyjną nadgorliwość. Praktykowaliśmy regularnie naszą słowną liturgiczno-ewangelizacyjną wojenkę. On nazywał mnie „gwiazdorem nowej ewangelizacji” i zawsze na powitanie pytał, czy machałem już dzisiaj flagą. Ja zaś odpowiadałem: „Idź lepiej chłopczyku, wyprasuj sobie komeżkę i ogarnij to, co trzeba w mszale.”

Tej nocy nie było mi jednak do żartów. Mój dobry kolega walczył ostatkiem sił na ringu swojego życia. „Jego Twarz była opuchnięta, wielkie opatrunki w nosie, nieustające krwotoki… Odpisałem mu, że wygląda jak bokser, ale najbardziej to przypominał mi wtedy twarz Jezusa z całunu” – pisze w  wspomnieniu Radek. Nasz przyjaciel toczył bój do ostatnich chwil, mając nadzieję, że zwycięży. Tej nocy nie wypuszczałem różańca z dłoni. Modliłem się o uzdrowienie, ponaglany przez kolejne sms-y. Przed czwartą nad ranem dostałem wiadomość: „Grzesiek nie żyje”. Poszedłem na adorację, na której przyszły łzy smutku i… radości. Radości, którą zrozumiałem dopiero na pogrzebie (najpiękniejszym, na jakim byłem), gdy zaśpiewałem nad jego trumną: „O, śmierci. Gdzie jesteś, o śmierci? Gdzie jest twe zwycięstwo? Zmartwychwstał Pan!”. Radości, bo spotkałem człowieka, który potrafił w tak młodym wieku żyć pełnią życia i udał się do miejsca, gdzie realizuje obecnie w pełni swój potencjał, a jego cierpienie zostało na zawsze otulone przez chwalebne rany Jego Pana i Przyjaciela. Radości, która choć trochę mnie ośmiela, by przy innych trudnych pożegnaniach zaglądać raz po raz śmierci w oczy. Wtedy zawsze nucę sobie to świętopawłowe zawołanie z listu do Koryntian i… odczuwam jakąś przedziwną ulgę. Ulgę, która zabiera lęk, wlewa zaufanie i mówi mi o nadziei spotkania z Nim i z tymi, których pokochałem tu na ziemi.

ks. Mateusz Odachowski SJ