Nie jestem wielbicielką talentu Jim’a Carrey’a. Jego przesadna mimika i dziwaczne pozy przybierane przed kamerą nie należą do cenionych przeze mnie środków aktorskiej ekspresji. Irytują mnie kreowane przez niego postacie. Może właśnie dlatego zapadła mi w pamięć scena z filmu „Bruce Wszechmogący”, w którym grał reportera obdarzonego przez samego Stwórcę boską mocą. Wykorzystując nadzwyczajne umiejętności dla własnych, przyziemnych, egoistycznych a czasem głupich celów, tytułowy bohater ostatecznie zniechęca do siebie narzeczoną. Wierząc w otrzymaną moc, żąda od niej miłości i… nic się nie dzieje. „Zaklęcie” nie działa. „Czy można kazać jej kochać?” pyta Pana Boga. „Daj znać, jak coś wymyślisz” – słyszy w odpowiedzi. Lekka komedia sprzed blisko dwudziestu lat przyniosła najlepszą, moim zdaniem, definicję wolnej woli. Oto istota wolności – daru od Boga. Daru tak wielkiego, że sam Stwórca nie ingeruje w sposób jego wykorzystania przez człowieka.

Wrzesień w Polsce jest czasem szczególnego pochylenia się nad tragedią utraconej wolności. Dwa wymierzone w naród ciosy: niemiecki i rosyjski, dzieliło zaledwie kilkanaście dni. Przemyśl pierwszych lat wojny był podzielony między okupantów. Przez granicę na Sanie wędrowało się do najbliższych, jak do obcego państwa, za okazaniem przepustki. Nie wszyscy taką zgodę otrzymywali, zdarzały się więc próby pokonania rzeki z dala od posterunków obu stron. Niektóre usiłowania przypłacono życiem. To była cena wolności, której nie zdołał złamać obcy żołnierz. Nie tylko w moim rodzinnym mieście Polacy godzili się, by tę cenę płacić. Choć żyliśmy pod okupacją, nigdy nie czuliśmy się niewolnikami. „Wolność jest faktem wewnętrznym, którego nikt z zewnątrz nie może nam odebrać” – zauważył ks. Franciszek Blachnicki. Nie były to puste słowa. Jako więzień zarówno hitlerowców, jak i komunistów, dogłębnie rozumiał przemoc zewnętrznych ograniczeń.

Odnoszę wrażenie, że dzisiejsze pojmowanie wolności znacznie się zmieniło. Bardzo, może nawet za bardzo, wynika z relacji z otaczającym nas światem. Z jakiegoś powodu czujemy się w obowiązku demonstrować swoją niezależność. Swobodę wyrażania poglądów zdarza nam się mylić z ich narzucaniem, wolność słowa odbieramy jako przyzwolenie na brak szacunku; każde nieakceptowane przez nas zachowanie otwarcie skrytykujemy, choćbyśmy mieli sięgnąć swoją dezaprobatą światowych autorytetów. Natychmiast i przy każdej okazji musimy nie tylko wyłożyć swoje racje, ale także domagamy się ich przyjęcia przez otoczenie. Zawsze będą jacyś „my” – zgadzający się z nami i „oni” – myślący inaczej. A przecież ten człowiek obok mnie też ma jakąś swoją drogę i racje. Otrzymał od Pana Boga taki sam dar wolności, jak ja. Źle z niego korzysta? Na zgubę swoją i braci? Niczego nie możesz mu nakazać, ale może warto spróbować przeprawić się przez dzielącą was granicę z miłością, do której nikt nie jest w stanie zmusić.

Monika Jasina

Tekst ukazał się w 39 numerze „Niedzieli Przemyskiej” (25 września 2022 r.)