„Musimy wyzwolić się sami wewnętrznie od zakłamanego obrazu rzeczywistości, który zewsząd jest nam sugerowany, szczególnie przez środki społecznego przekazu”.
F. Blachnicki „Charyzmat i wierność”
„Po południu był deszcz, więc w kawiarni przeglądałem czasopisma ilustrowane. To istne dno upadku kultury, szczyt nowoczesnego barbarzyństwa! (…) Widać wyraźnie sąsiedztwo dekadencji seksualnej oraz sadyzmu. To wszystko propaguje prasa wydawana w olbrzymich nakładach, o doprowadzonej do perfekcji technice ilustracyjnej, czytanej przez setki milionów ludzi!”.
F. Blachnicki „Życie swoje oddałem za Kościół”
Charyzmat: Pierwsza notatka pochodzi z 1982 r., druga jest o ponad dziesięć lat wcześniejsza. Ojciec konsekwentnie krytykował media. Czy to tylko reakcja na konkretne materiały, które w danej chwili bulwersowały Jego wrażliwość?
Ks. Krzysztof Mierzejewski: Musimy spojrzeć na te teksty w kontekście epoki w której żył ks. Franciszek. Wtedy media krajowe były tubą komunistycznej propagandy. Mniej było w nich tego, co wybrzmiewa w tym wcześniejszym tekście odnoszącym się z pewnością do prasy zagranicznej. PRL-owskie produkcje generalnie nie epatują seksem, są bardziej powściągliwe niż dzisiejsza kinematografia. Tym niemniej, zarówno w zniewolonej Polsce jak i w krajach zachodniej Europy, media na swój sposób kreowały obraz człowieka totalnie różny od tego, jaki niesie Ewangelia. Na Zachodzie jest to obraz człowieka konsumpcyjnego, na Wschodzie – człowieka masy. Trudno się dziwić zatem tak jednoznacznie negatywnej reakcji Ojca na działalność mediów przypadającą na czas jego życia.
W roku 1972 ks. Blachnicki zanotował, że prasa, film i telewizja służą zaspokajaniu żądzy sensacji. Uważa Ksiądz, że dzisiaj zmieniłyby zdanie?
Mógłby ewentualnie stwierdzić, że nie wszystkie. Rzeczywiście media są dziś tym, czym w starożytności były igrzyska. Prosty człowiek, który prowadzi zwyczajne życie i nie odkrywa w nim niczego ważnego, odczuwa potrzebę przeżycia niecodziennych emocji, których dostarczają mu chociażby filmy. Ciekawe, że ta „sensacyjność” narasta z biegiem czasu. To, co kiedyś uchodziło za film sensacyjny, niesie mniej więcej taki ładunek emocji jak dzisiejszy film obyczajowy. Kiedy dzisiejszemu człowiekowi, zwłaszcza młodemu, proponuje się klasykę kina, np. „Ojca chrzestnego”, to po pół godzinie ziewa, potem jest tylko gorzej. Współczesne kino akcji musi mieć określoną ilość wybuchów, morderstw i innych zwrotów akcji, żeby zainteresowało odbiorcę. Nikt się nie zastanawia, na ile takie kino oddaje realia życia, na ile czemuś służy, jakie niesie przesłanie. Co gorsza, w podobny sposób funkcjonują dziś programy informacyjne. Zresztą na rynku mediów informacyjnych doszło do poważnej zmiany w momencie, gdy powstały tzw. stacje informacyjne, które 24 godziny na dobę przekazują wiadomości. Nie trzeba być wielkim mędrcem żeby zauważyć, że prawdziwe życie nie jest na tyle ciekawe, by interesować nim widza przez całą dobę. Dlatego stwarza się tzw. fake newsy, czyli informacje mające na celu wzbudzić ciekawość, często całkowicie zmyślone, nastawione wyłącznie na wzrost słupków oglądalności. Dlatego wyciąga się na światło dzienne różne tragiczne historie, jak choćby dramat mamy Madzi, którym żyła cała Polska przez wiele tygodni. Media informacyjne są jak potwór, który ciągle musi być czymś karmiony. Mało kto dba o prawdziwość przekazu, a tym bardziej o przekaz pozytywnych wartości i zdarzeń, które nigdy nie były szczególnie chwytliwe.
Jak ks. Blachnicki widział rolę mediów chrześcijańskich?
Trudno powiedzieć. Wprost chyba nic na ten temat nie mówił. Choć przewidywał upadek komunizmu, nie szedł chyba w swoich prognozach aż tak daleko, żeby mówić o katolickim radiu czy telewizji. Na pewno jednak bliski był mu temat archiwizacji. To niebywałe, że choć od śmierci ks. Blachnickiego minęły trzy dekady, mamy nagrania wideo z jego udziałem i całą szafę nagrań audio jego konferencji i homilii. Z pewnością ks. Blachnicki widział konieczność archiwizacji nie tylko dla potrzeb badań historycznych, może miał nadzieję, że kiedyś w innej rzeczywistości będzie można docierać za pomocą nagrań do szerszego grona odbiorców. Jeśli zaś idzie o rolę mediów chrześcijańskich to z pewnością można odnieść do nich to wszystko, co Założyciel rozumiał pod hasłem Nowa Kultura. Media chrześcijańskie nie powinny zatem gonić za sensacją, bazować na niskich instynktach odbiorców, przeciwnie, ukazywać prawdę, dobro, kierować odbiorcę w stronę wartości, lansować dobre wzorce i nigdy, przenigdy nie uciekać się do wszechobecnej dziś w świecie mediów manipulacji.
W latach 70. i 80., o których tu rozmawiamy, w Polsce Kościół nie miał szerokiego dostępu do mediów. Filmy wyświetlano w salkach parafialnych lub, jeżeli obraz był popularny i gromadził dużą widownię, w samej świątyni. Jak ta sytuacja odbijała się na „rynku” mediów katolickich? Czy w ogóle można było o czymś takim mówić?
Nie odbijała się na rynku mediów katolickich, bo takiego rynku po prostu nie było. Ale pewnie była przygotowaniem gruntu. Choć po 1989 roku wcale nie było jakiegoś ogólnokościelnego parcia w stronę utworzenia mediów katolickich. Pionierami w tym zakresie byli o. Tadeusz Rydzyk oraz w naszej diecezji – ks. Marian Rajchel, dziś znany bardziej jako egzorcysta, założyciel Radia „Ave Maria” stanowiącego dziś oddział Radia FARA. Pamiętam ze spotkania z ks. Marianem, że w okresie przemian ustrojowych proponowano księżom biskupom częstotliwości, na których mogłyby nadawać katolickie media, wtedy jednak propozycja ta nie spotkała się ze szczególnym odzewem. Dziś wiele diecezji ma swoje rozgłośnie radiowe, prasę, większość instytucji kościelnych posiada swoje witryny internetowe. Musieliśmy jako Kościół dojrzeć do świadomości, że przestrzeń medialna może i powinna być także przestrzenią ewangelizacji i katechezy.
Dzisiaj nie brakuje ambitnych propozycji medialnych dla chrześcijan. Ogólnie dostępne są czasopisma, powstają nowe filmy, katolicka telewizja dociera za pośrednictwem satelity do każdego niemal zakątka świata. Czy ks. Blachnicki wiedział, jak sprawić, by ludzie chcieli sięgać po tego rodzaju produkcje?
Ojciec był wielkim wrogiem amatorszczyzny. Choć materiały formacyjne były pisane na maszynach i kopiowane na powielaczach, to było nie do pomyślenia, żeby gdzieś pojawiła się jakaś literówka. Wszystko było doskonale przemyślane, ujęte w komplementarną całość i najlepiej, jak to było możliwe, wykonane. Myślę, że to właśnie miałby ks. Blachnicki do przekazania dzisiejszym twórcom mediów katolickich, aby robić media najlepiej jak to możliwe, nie szczędząc środków. To także jest pewien problem. Mało kto wie, jak kosztowne jest utrzymanie mediów. A bez odpowiedniego zaplecza środków nie da się zrobić dobrej strony internetowej, nie mówiąc o stacji radiowej czy telewizyjnej. Tymczasem realizacja najpiękniejszych idei „po kosztach” jest często totalnym fiaskiem. Wystarczy popatrzeć na niszowe produkcje filmowe ostatnich lat – piękna idea, wspaniałe przesłanie, ale realizacja odstręcza nawet najmniej wymagającego widza od dotrwania do końca seansu. Pomimo najlepszych chęci twórców taka forma realizacji może trwale zniechęcić nieprzekonanych do jakiegoś pomysłu czy idei.
Czy istnieje ryzyko, że media katolickie będą „kreowały zakłamany obraz rzeczywistości”?
Oczywiście, że tak. Takie są skutki grzechu pierworodnego. Zakłamany obraz rzeczywistości najłatwiej ukazać za pomocą manipulacji. Czasami ktoś może nieświadomie manipulować faktami, niekoniecznie w złej wierze, opisując jakąś rzeczywistość w sposób fragmentaryczny. Jako, że zło jest bardziej krzykliwe, czasami twórcy opisując nadużycia czy nieprawidłowości, koncentrują się wyłącznie na nich, wyrządzając krzywdę krytykowanym osobom czy dziełom. Zwłaszcza, że ludzie mają skłonność do generalizacji. Na przykład to, że jakiś lekarz wziął łapówkę nie oznacza, że wszyscy lekarze są źli, mało tego, nie oznacza, że zawsze i we wszystkich przypadkach ów lekarz postępował niegodziwie. Sam o sobie mogę powiedzieć, że są osoby, wobec których zachowałem się nieodpowiednio i pewnie dałoby się zrobić audycję o tym, jaki to niedobry jest ks. Mierzejewski. Znalazłyby się i takie osoby, którym pomogłem i które widzą we mnie wzór kapłana. Gdyby one zrobiły o mnie materiał, byłby równie nieprawdziwy. Autor musi brać odpowiedzialność za słowo, to znaczy mieć na tyle dużą wyobraźnię, żeby odgadnąć, jaki obraz opisywanej rzeczywistości będzie miał odbiorca po publikacji materiału. Jednostronność przekazu zdaje się być dzisiaj standardem. A to niedobrze. Uczeń klasy dziennikarskiej opowiadał mi jakiś czas temu o spotkaniu ze znanym publicystą, który próbował udowodnić, że obiektywizm dziennikarski nie istnieje i nie ma się co nim przejmować. A obiektywizm dziennikarski to po naszemu wierność prawdzie. Jeśli ją zakwestionujemy, to co nam zostanie? Poważnym niebezpieczeństwem, przed jakim stoi każde medium, również katolickie, jest uzależnienie od jakiejś organizacji lub partii politycznej. Niekoniecznie musi mieć ono podłoże finansowe, choć i tak się zdarza. Wystarczy, jeśli redakcja będzie miała poglądy na ogół zbieżne z programem jakiejś partii, żeby świadomie przemilczała rozbieżności między działaniem jej polityków a nauczaniem Kościoła. Może to moja wina, ale nie doszukałem się w mediach katolickich znaczącej krytyki partii obecnie rządzącej wtedy, gdy Sejm odrzucił projekt zakazujący aborcji przygotowany przez Ordo Iuris. Owszem, były wzmianki, bo trudno było temat całkowicie przemilczeć, ale niewspółmiernie nieliczne w porównaniu z tymi, które wypełniały szpalty katolickich czasopism w czasach gdy Sejm poprzedniej kadencji odrzucał projekty obywatelskie, które w tej sprawie wpłynęły do laski marszałkowskiej. Prawda i Ewangelia jest jedna i ciągle ta sama. Nie można jej dopasowywać do sytuacji, tylko dlatego, że to „nasi”.
W dobie, kiedy każdy może nie tylko przeczytać i niezwłocznie skomentować dowolny tekst, ale także napisać go i opublikować, kto i gdzie zakreśla nam granice? Czy one w ogóle istnieją?
Granice stawia Ewangelia. One były, są i będą te same. Umiłowanie prawdy, miłość bliźniego, szacunek do wszystkich, nawet przeciwników czy osób, z którymi diametralnie się nie zgadzamy. W końcu intencja polegająca na tym, że przeciwnik to nie ktoś, kogo mam pokonać, ale ktoś, komu mam pomóc odnaleźć zbawienie. To są granice. Gorzej z ich zachowywaniem. O ile nigdy nie było z tym za dobrze, o tyle teraz wzrost liczby twórców generuje większą ilość i skalę przekroczeń tych granic. Dawniej była wąska liczba osób, które tworzyły media: dziennikarze, komentatorzy, itd. Dziś na dobrą sprawę wszyscy jesteśmy jednocześnie odbiorcami i twórcami mediów. Każdy komentarz umieszczony pod artykułem na stronie, filmik wrzucony na YouTube, a nawet każde polubienie czegoś na Facebook’u, ma znamiona twórczości medialnej i powinno się wiązać z odpowiedzialnością. Zwłaszcza, gdy pochodzi od osób obdarzonych autorytetem, od których ludzie mają prawo więcej wymagać i których chętniej naśladują. W pewnym sensie każdy chrześcijanin, każdy kto w swoim środowisku uchodzi za człowieka Kościoła, powinien w każdej formie swojej publicznej aktywności pamiętać o odpowiedzialności za to, co publikuje.
Jak być wolnym wewnętrznie odbiorcą, a jak twórcą? Czy to są dwie różne sprawy, czy może mają ze sobą coś wspólnego?
Kierować się światłem: rozumu, sumienia, Bożego słowa i Kościoła. Czyli? Starać się nie wydawać ostatecznego osądu na podstawie cząstkowych ujęć. To takie życiowe. W sytuacjach konfliktowych widzimy wyraźnie, że dwie strony sporu opisują go niekiedy całkowicie inaczej. Gdzie jest prawda? Najczęściej gdzieś pośrodku. Nigdy nie można zwolnić się z obowiązku jej poszukiwania. Do wszystkiego trzeba przykładać pryzmat Ewangelii. I zawsze pytać: co o tej sprawie pomyślałby czy powiedział Jezus. Czasami trzeba milczeć. Innym razem milczeć nie wolno. Zawsze jednak trzeba rozeznawać. I nigdy, absolutnie nigdy, nie złakomić się na tworzenie czegoś, do czego nie jest się przekonanym, tym bardziej jeśli wiążą się z tym pieniądze czy wpływy.